Popularne posty

Szukaj na blogu

środa, 26 grudnia 2012

Nowy lokator w domu. Trudne początki stosunków kocio-kocich

Mrrrrrr miiijałuuuuu wrrrrrrrrr syyyyyyyyyy ffffffffuuuuuu meeerruuumfff mruuuuuaaauuu (niecenzuralne słowa w kocim języku, przyp. tłum.)!
To ja, kotka Smerfetka. Przepraszam za wulgaryzmy na początku, ale musiałam jakoś odreagować swoją frustrację, mru. Od kilku tygodni jestem nieźle WSMERFIONA, a powód mojego WSMERFIENIA ma czarno-białe futerko, cztery łapki i parę bursztynowych oczu, bezkarnie chodzi po MOIM domu, bezczelnie sypia na MOJEJ kanapie i wyjada karmę z MOICH miseczek, na domiar złego wskakuje na kolana MOJEJ Asioni, która go głaszcze (no tego już za wiele!). Rzeczony osobnik ma również w zwyczaju mruczeć ze sznurowadłem w pyszczku, przestępując z łapy na łapę i chodząc jak kaczka. Wygląda przy tym jak idiota (którym zresztą jest, ja bym nigdy nie zniżyła się do takiego poziomu). Jak się więc zapewne słusznie domyślacie, od pewnego czasu jestem zmuszona mieszkać pod jednym dachem z drugim kotem. Skubaniec ma na imię Melkor i jest strasznym rozrabiaką z przejawami ADHD, gapciem, który biegnąc, wpada na ścianę oraz namolnym miziakiem- przytulaczem. 
Na każdym kroku daję mu odczuć, kto w tym domu rządzi (ja!), a kiedy trzeba atakuję go łapą uzbrojoną w pazury. I tak niech się pajac jeden cieszy, że pozwalam mu przebywać na moim terytorium. Któż by pozmyślał, że jeszcze do niedawna wiodłam beztroskie, spokojne życie kociej jedynaczki...

A wszystko zaczęło się w pewien pamiętny piątek w godzinach popołudniowych. Drzemałam leniwie na fotelu zwinięta w słodki kłębuszek, kiedy usłyszałam, jak jacyś goście wchodzą do domu. Jak gdyby nigdy nic ziewnęłam znudzona i jeszcze mocniej zakryłam łapką pyszczek, całkowicie nieświadoma tego, co lada moment miało nastąpić. W końcu jednak postanowiłam zejść z wygodnego fotela i przywitać gości (niech podziwiają, jaka jestem śliczna!). Ziewnąwszy szeroko, przeciągnęłam swoje zgrabne udeczka, wyszłam do przedpokoju i zajęłam swoje strategiczne miejsce na schodach, gdzie przez otwór w ścianie miałam doskonały widok na część salonu i kuchni. Moje Panie i Pan właśnie rozmawiali na dole z trzema nieznajomymi przedstawicielami bezwłosych człekokształtnych. Na podłodze stał transporter, a to nie wróżyło niczego dobrego. Już zamierzałam leniwie zejść na dół z dumnie podniesionym ogonem, by zażądać uzupełnienia zawartości mojej miseczki, głośno miaucząc i miziając się o kogo popadnie, gdy na schody wszedł (a raczej wpadł niczym pocisk) dziwny, ofuterkowany przybysz, który podobnie jak ja poruszał się na czterech łapach. Inny kot! Wyglądał przy tym, jakby ktoś wylał na niego czarną farbę, która nieregularnie zabarwiła futerko, zostawiając brzuszek, łapki i część mordki w kolorze białym a po bokach tworząc śmieszne fale i ząbki. Swym umaszczeniem trochę przypominał Zorro. Myślałam, że śnię... Mierzyliśmy się wzrokiem, czekając w napięciu na rozwój wydarzeń. Po chwili Zorro podszedł do mnie na tyle blisko, że prawie styknęliśmy się nosami. Stałam w bezruchu przerażona, oszołomiona, a jednocześnie zaciekawiona, wdychając obcy zapach innego kota. I wtedy ten mały bezczelny rozbójnik otworzył ten swój gapciowaty pyszczek i syknął na MNIE. Wyobrażacie to sobie???!!! Nie chcąc pozostać mu dłużna, również syknęłam na niego. Intruz czmychnął z powrotem na dół, gdzie pieprz rośnie. Zaistniała sytuacja oczywiście spotkała się z komentarzami stojących w salonie Dwunogów, ale ja już nie miałam ochoty się nimi zajmować. Spojrzałam na dół, obserwując ze schodów jak czarno-biały rozbójnik chowa się pod stołem. Syknęłam ostrzegawczo i w tej samej sekundzie jeden z gości szybko zrobił mi zdjęcie. Paparazzi jeden! Czy my koty nie mamy prawa do odrobiny prywatności? Prychnęłam zdegustowana, po czym niewiele myśląc, udałam się w ustronne miejsce, by tam szybciutko umyć sobie futerko. Łudziłam się , że to wszystko co mnie spotyka jest jedynie snem. Myliłam się... Po godzinie nieznajome Dwunogi poszły sobie, zabierając transporter i zostawiając czarno-białego intruza. Moja Pani wyjaśniła mi, że mam nowego "braciszka" do towarzystwa, nijakiego Melkora, który odtąd będzie z nami mieszkał. Co to, to nie! Po pierwsze, kategorycznie zaprzeczam, jakobym była spokrewniona z tym śmiesznym czarno-białym stworzeniem, biegającym jak wariat po całym domu, mraucząc i mrucząc ze sznurowadłem w pyszczku! Po drugie, naprawdę nie przypominam sobie, abym zapraszała do siebie jakiegoś kota i nie zamierzam (powtarzam: NIE ZAMIERZAM) dzielić z nim swojego terytorium, zabawek, jedzenia i Pań (o Panu już nie wspomnę, niech go sobie bierze, proszę bardzo). Ale klamka zapadła i nic nie mogłam już zrobić. Melkor zamieszkał z nami (na szczęście ma oddzielną kuwetę w łazience na dole i miseczki). Przyznam, że na początku mocno mnie wkurzał swoją osobą, ciągle się bawił sznurowadłem i wszędzie go było pełno. Na dodatek, moje Panie miziają Melkora w mojej obecności! Twierdzą wprawdzie, że nadal mnie kochają i zawsze będę ich wyjątkową, absolutnie najukochańszą kicią, ale kto je tam wie. Melkor na początku syczał i warczał na mnie, prosząc po dobroci, żebym dała mu spokój, bo przeżywa ciężkie chwile (a niby ja to co, mru?). Po paru dniach trochę się uspokoił i oswoił z nowym miejscem. Teraz z kolei mruczy do mnie, że ma pokojowe zamiary i chciałby się ze mną zaprzyjaźnić. Jeszcze czego! Niech nie myśli, że pójdzie mu ze mną tak łatwo! Niech wie, że TO JA w tym domu ustalam warunki! Na razie więc syczę na niego, a ilekroć się do mnie zbliży, przeganiam go z kąta w kąt, grożąc łapą z wyciągniętymi pazurami. Melkor zaś potulnie ucieka. Niekiedy też z miną niewiniątka staje na dwóch łapkach, mrucząc, że nie nie ma zamiaru się bić. Niech się kocur jeden cieszy, że łaskawie pozwolę mu czasem położyć się na kanapie w pokoju Pani, a nawet na moim ulubionym fotelu. W końcu nie jestem aż taka wredna, na jaką wyglądam, mru. Powiem Wam w sekrecie, że trochę nawet polubiłam tego Melkora. Nie żebym za nim jakoś specjalnie przepadała, choć przyznaję ,że dzięki jego obecności nie nudzę się aż tak bardzo, mam bowiem na kogo syczeć i kogo pogonić. Nadal jednak jesteśmy w stanie cichej wojny. I tak już zostanie.... przynajmniej na razie, mru. 




@mrruuuuu...

2 komentarze:

  1. Ciekawa jestem ile czasu potrzebują takie kotki by się polubić..
    Bardzo podoba mi się na Twoim blogu, chciałam go dodać do obserwowanych, ale niestety nie mogę znaleźć tej zakładki do tego celu.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa:). Od adopcji drugiego kotka minęły prawie 2 miesiące ale nadal daleko im do wielkiej przyjaźni. Zakładka obserwatorzy jest teraz na samym dole strony, to chyba powinno wystarczyć, żeby dodać blog do obserwowanych.
      Pozdrawiam

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...